hydra ulic

Marcin słuchał Doorsów. Jeźdźcy Burzy zaklinali przestrzeń z poziomu empetrójki i wyobrażał sobie, że pada. Przez brudne, ciemne okulary było to łatwe.
Pasek torby wpijał się w ramię, bo miał w niej sporo sprzętu. Nigdy nie wiadomo, co okaże się potrzebne. Powinien kupić plecak, byłoby wygodniej. Czuł, jak krople zmęczenia zbierają się na czole. Puste niebo nie niosło żadnej nadziei.
Rozejrzał się. Nigdy tu nie był. Na pomiętej, zapoconej kartce miał adres, ale nie dopytał o szczegóły.
– Wie pan, jak do nas trafić?
– Oczywiście, to przecież moja praca.
Nie wiedział.
Miał komórkę i mapy, ale bateria była słaba. Bał się, że całkiem padnie. Nerwowo sprawdzał czas. Miał jeszcze osiem minut i był już blisko. Wszystko będzie dobrze. Jeśli zadzwonią, dopyta dokładnie.
Stał na skrzyżowaniu. Ulica rozgałęziała się, ale wszystkie dopływy miały tę samą nazwę. Zaczepił faceta w wyblakłej hawajskiej koszuli.
Gość uniósł palec, jakby sprawdzał kierunek wiatru. Wycelował w jedną, potem nagle w inną stronę, wreszcie wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
Marcin sprawdzał numery budynków, ale to nic nie dało. Nie było w tym żadnej logiki. Parzyste z nieparzystymi. Rosnąco, malejąco. Nawet dziesiątki się nie zgadzały. Kiedy zobaczył przy numerach litery, całkiem się załamał.
Wtedy zadzwonił telefon.
– No i jak tam? Czekamy!
– Tak, tak. Już prawie jestem. Zaraz będę.
– Czekamy!
– Już, już.
– To szybko, bo sytuacja robi się już nieciekawa.

Pot wędrował mu po plecach we wszystkie strony. Koszula czepiała się skóry. Miał ochotę rzucić ją na chodnik i podeptać. Oni tam sobie siedzą i jedzą ciastka, bo mają awarię. Przerwę mają. Słyszał, że dzwoniący coś żuje, mlaskał bezczelnie. A on musi sam w taki skwar, sam przeciw światu.
Kierowany przeczuciem wszedł w jedną z uliczek. Okazała się ślepa.
Pasek torby już się nie wpinał – już żarł mu ramię. Zdjął ją i przysiadł na kamieniu przed bardzo ładnym domkiem z zadbanym ogródkiem. Roztarł bolące miejsce i zapłakał.
Po chwili telefon zaatakował ponownie. Niechcący odrzucił połączenie.
Ręce trzęsły się, kiedy oddzwaniał. Kompletnie nie wiedział, co powiedzieć. Nikt jednak nie zdążył odebrać, bo komórka padła. Bateria zdechła, ciągnąc go za sobą na dno.
Zaśmiał się jak wariat i włączył z powrotem muzykę, żeby się uspokoić.
Najpierw wyobraził sobie pracowników firmy, jedzących ciastka i czekających na niego. Gryzą i patrzą na zegarki, zastanawiając się, kiedy przyjdzie i ich uratuje. A głęboko pod nimi – źródło problemu.

Może pękła rura. Obluzowała się uszczelka się i zaczęło kapać. Woda znalazła lukę w systemie. Poczuła, że może się uwolnić. I kiedy próbowali ją zakręcić, wybiła dziurę w innym miejscu i popłynęła strużką. Zręcznie omijała przeszkody, aż powstał mały wodospad, na tyle uparty, że zdołał przebić się przez podłogę, aż do piwnicy. Tam woda zbierała siły. Gromadziła się, a kiedy uznała, że jest gotowa, podpłynęła pod okienka i rozwaliła je jedno po drugim. Radośnie wyszła na ulicę. Spękany chodnik pił łapczywie, a tam, gdzie dotykała asfaltu, z sykiem unosiła się para. Ale woda lała się bez końca, nie było już odwrotu.

Marcin czekał, a gdy wyjrzała zza zakrętu, zdjął buty i skarpetki. Rosła w oczach, piękna i wolna. Rozpiął koszulę. W słuchawkach Jim śpiewał:
Now, I’m gonna love you till the heavens stop the rain…


 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
ZOBACZ TAKŻE

17 KOMENTARZE

NAJPOPULARNIEJSZE

ŚWIEŻE KOMENTARZE